... czyli bardzo dobrze:) Kijowo, ponieważ ja leniuch przedkładający pozycję siedzącą ponad wszystko inne, nie lubiący gier zespołowych (no chyba że grą zespołową nazwiemy jakąś planszówkę, sesję rpg lub jakąś gierkę onlinową;p), bieganie uważający za szkodliwe (przynajmniej dla mnie i mojego kręgosłupa szkodliwe), rower traktujący jak piekielną machinę, na której na pewno połamałabym ręce, nogi, a przy odpowiedniej dozie pecha - zapewne i kark - zbyt padnięty po całym dniu, by zmobilizować się do gimnastyki wieczorem i wolący posiedzieć z książką lub jakimś filmem. Beztalencie aktywności fizycznej. Innymi słowy ja. Otóż ja chyba znalazłam sport dla siebie. Kluczowym okazało się to, że nigdy chodzenie nie kojarzyło mi się ze sportem. A chodzić lubię... no dobra, po prostym, bez gór i dolin, ale lubię, mogę długo i z przyjemnością. Idea nordic walkingu spodobała mi się już półtora roku temu. I nawet przejawiłam pewną aktywność w jej kierunku, poszłam do mojego osiedlowego domu kultury na spotkanie z instruktorem! Średnia wieku była gdzieś tak koło 75 (zdrowo ją więc zaniżałam). Instruktorka fachowo przeszła do rzeczy, pozachwalała te, a nie inne kije i dawaj, w kolejce, by każdemu dobrać wysokość i pokazać jak trzymać. Z racji wieku oczywiście podeszłam ostatnia;) Ze sporym brzuchem podeszłam, bo już Chrabąszczycę nosiłam pod sercem, ale na tym się moja przygoda z kijami skończyła. Pani nie kipiała entuzjazmem względem młodej ciężarówki, przecież ona tu była dla seniorów (sama zresztą tak koło 50siątki, wysportowana, konkretna babeczka tłumacząca jak to trzeba swoją trzecią młodość przeżyć... pełna pozytywnej energii, którą chciała seniorom przekazać) i krótko mówiąc zniechęciła mnie konkretnie. Bo będę się na takich zajęciach nudzić, poza tym od lekarza zaświadczenie, że mogę chodzić z kijkami (jak pokazałam, że mam, to pokręciła nosem i tak dając do zrozumienia, że to na moją odpowiedzialność) i wreszcie kazała przyjść następnego dnia, choć nie wiadomo, czy będzie wystarczająca ilość kijów. Nie wiem ilu seniorów poszło, ale średnia wieku i tak była wyższa, niż na pierwszym spotkaniu, bo ja zostałam w domu zniechęcona zupełnie i tłumacząca sobie, że w sumie tak jest lepiej.
Że wydam kasę, a potem pod koniec ciąży i tak pewnie nie dam rady tak chodzić, że jak urodzę, to też się przeciągnie, że nie będzie czasu. Trochę racji miałam, ale bez przesady. Myślę, że gdyby pozwolono mi złapać tego bakcyla, to bym trochę pochodziła jednak do rozwiązania, a i potem łatwiej byłoby mi się wyzbierać. Nie rok po porodzie, ale znacznie wcześniej. Było jak było.... mam kije! I na 'maniu' się nie skończy mam nadzieję:) Już byłam na dwóch przebieżkach... fatalnie mi to wychodziło, nie ma co ukrywać:) Pooglądałam sobie w sieci filmy instruktarzowe, poczytałam, ale teoria to jedno, a praktyka to już drugie. Da się, tylko nieco wolniej idzie. Ale jaką frajdę miałam... i wracałam do domu zsapana, ale taka... zrelaksowana (pewnie ci, co uprawiają sporty powiedzą, że to normalka, ale ja sportów nie uprawiałam nigdy i dla mnie to nowość:) Mam nadzieję, że nie okaże się, że zapał był tylko słomiany. Ale są spore szanse na to, że będę spacerować. Bo mam z kim. Sąsiadka kije swoje dziś przywiozła, obiecała przeszkolić, będzie towarzystwo, to w chwilach zwątpienia będzie większa motywacja. I może mniej plecy będą bolały jak się poruszam:) O schudnięciu nawet nie myślę, ale... nie obrażę się, jak w gratisie kilka kilo mniej dostanę :P Na pewno co jakiś czas parę słów napiszę o postępach (lub ich braku;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz